Są takie kraje w Europie, choćby w Skandynawii, gdzie pacjent, który nie zgłosi się na wizytę lekarską przysługującą w ramach ubezpieczenia społecznego, musi za nią zapłacić. Według tamtejszych władz uczy to odpowiedzialności i jest sprawiedliwe społecznie.
Ewentualne zwolnienie z opłaty przysługuje jedynie wtedy, gdy nie tylko nieobecność, ale też nieuprzedzenie o niej, uda się wiarygodnie uzasadnić.
U nas też są pewne sankcje, ale teoretycznie.
Co ci grozi, jeśli nie odwołasz wizyty lekarskiej?
Realnie nie spotka cię nic nieprzyjemnego, jeśli nie zgłosisz się na zaplanowaną wizytę. Nikt nie zadzwoni z pretensjami, nie zainteresuje się przyczynami. Zostaniesz jednak skreślony z listy oczekujących i wylądujesz na końcu kolejki - mówią urzędnicy.
Serio? A co, jeśli spełnisz obowiązek obywatelski i uprzedzisz o nieobecności? Spotka cię dokładnie to samo. Nie ma przecież specjalnej puli dodatkowych miejsc dla odwołujących wizytę. Dzwonisz i nie dostajesz w miarę bliskiego terminu, jak pacjent pilny, chyba że takie jest skierowanie, ale odwoływanie lub nie wizyty w żaden sposób twojej sytuacji nie zmienia, niestety.
Nic dziwnego, że ludzie nie są zmotywowani do działania.
Ministerstwo Zdrowia: nie będzie kar finansowych
Wątek ewentualnego karania nieodwołujących wizyty wraca w Polsce jak bumerang, ale rządzący zapewniają, że nie ma takich planów w naszym kraju, chociaż NFZ regularnie grzmi, jak ogromne straty ponosimy z tego tytułu.
Wg Funduszu w ubiegłym roku było ponad 1,3 mln nieodwołanych wizyt. Skutek to stale rosnące kolejki do specjalistów i puste godziny lekarzy: czekają przecież bezproduktywnie w gabinetach, gdy chory się nie zjawia.
Ministerstwo Zdrowia ma w planie działania edukacyjne, które mają chorym uświadamiać, do czego prowadzi ich absencja na umówionych wizytach. Podejmując decyzje co do rozwiązań tej patowej sytuacji, trzeba się przyjrzeć przyczynom takiej sytuacji.
Pacjent nie stawił się na wizycie? Może nie doczekał...
Czas oczekiwania na wizytę do specjalisty jest niejednokrotnie absurdalny. Przekracza granice zdrowego rozsądku, a przede wszystkim bezpieczeństwa zdrowotnego.
Niejeden pacjent, nim doczeka wizyty ambulatoryjnej, ląduje w szpitalu, bo stan zdrowia zdąży się znacząco pogorszyć. Bywa, że wizyty nie dożyje.
Wielu chorych decyduje się na leczenie prywatnie. Aż 25 proc. wszystkich nakładów na ochronę zdrowia pochodzi już z naszej prywatnej kieszeni. Niby podobnie jest w wielu krajach, ale u nas wielokrotnie nie jest to skutek wyboru, a po prostu konieczności.
Odległe, chore terminy ludzie biorą w ciemno, ale nie przestają szukać czegoś szybciej. Wprawdzie skierowanie "zaklepane" przez placówkę, w której mieliśmy już wizytę, uniemożliwia jego wykorzystanie gdzie indziej, ale jaki to problem wziąć kolejne skierowanie i leczyć się (lub przynajmniej próbować) w paru miejscach? Dla pacjenta znowu żaden, dla systemu całkiem spory...
Od pewnego czasu placówki państwowe przypominają o zbliżającej się wizycie. Nie robią tego wszystkie, nie docierają do każdego pacjenta, zwłaszcza gdy jest osobą starszą, dociera komunikat.
A pacjent czasem po prostu nie pamięta. Trudno mu się dziwić, jeśli na wizytę czekał wiele miesięcy, problem rozwiązał prywatnie lub gdzie indziej. Zapomniał o całej sprawie.
Trudno sobie wyobrazić, że ktokolwiek mógłby mieć pomysł, żeby jeszcze ludzi za to karać.
Oczywiście, to szlachetne wizytę odwołać, żeby mógł z niej skorzystać ktoś inny. Warto ludzi do tego zachęcać, ale trzeba jeszcze pomyśleć, jak to zrobić, żeby pacjent nie miał powodów do obrażania się na system i chciał myśleć prospołecznie.
Może placówki medyczne dałyby dobry przykład, kierując prosto z rejestracji, od ręki, pacjentów wtedy, gdy na górze lekarz siedzi i się nudzi, bo chorzy umówieni nie przyszli? Nie byłoby pustych godzin i wielkiego zmartwienia.
Źródła:
- NFZ
- MZ